sobota, 3 grudnia 2016

Z miłości...

Nie raz podziwiałam na różnych blogach prace wybitnych hafciarek, które pokazywały swoje hafciarskie początki. Patrzyłam na nie z uśmiechem, myśląc o tym jak wielkie postępy można osiągnąć nie tylko talentem, ale i pracą nad sobą.

Sama jednak nie mogłam przypomnieć sobie, kiedy moja przygoda z haftem rozpoczęła się. Na dobre moja pasja wybuchła podczas urlopu macierzyńskiego, kiedy spędzałam błogie chwile z niezwykle spokojnym (wtedy!) dzieckiem. Tak myślałam...Aż do niedawnego czasu, kiedy sprzątając w komórce znalazłam to:


I wtedy odżyły wspomnienia, kiedy to przed kilkunastoma laty przy nieśmiertelnych do dziś hitach Bryana Adamsa robiłam w tajemnicy prezent dla mojego chłopaka. Poduszka ,,Legia" wydawała mi się najlepszym prezentem dla zagorzałego kibica. I tak było!



Nieudolnie uszyta, technicznie beznadziejnie wyszyta poduszka spotkała się z wieeeelkim zachwytem mojego... obecnego męża. Od tamtej pory minęło już tyle czasu, a poduszka wyszperana z komórki, z pudła z pamiątkami jest obecnie najlepszą przytulanką mojego... młodszego syna.


Ja, estetka na maxa, patrzę na tego koszmarka z czułością i miłymi uczuciami.
Nieważne dla mnie teraz jest, że krzyżyki są każdy w inną stronę, że wyszyte są na Aidzie o koszmarnie wielkim splocie, że nici (ani to Ariadna, ani cokolwiek możliwe do zdiagnozowania;-)) są grube jak sznury, a ściegi są raz w rzędach, raz w każdym nieokreślonym kierunku.
Każdy ma jakieś początki w haftowaniu, a ja mam to szczęście, że moja pierwsza ,,praca" ma teraz oprócz wartości użytkowej, wielką sentymentalną wartość.

Pozdrawiam

Ela.

P.S.-Karczoch...robi się ;-)))